wtorek, 22 lipca 2014

Spektakularny spektakl - premiera!

Korepetycje z francuskiego. Uczeń - lat 16. Po skończonej lekcji spóźniłam się na autobus, następny dopiero za pół godziny. Pociąg też. W zasadzie wystarczyłoby tylko podbiec i już, może udałoby się zdążyć. Mam jednak serdecznie dosyć życia w pośpiechu, dlatego usiadłam z ogromną porcją granatowo-arbuzowych lodów (jedliście kiedyś takie? Ja - nie, i tym rozpoczął się dzisiejszy Dzień Pierwszych Razów). Dwudziestominutowa 'podróż', miejsce stojące, tuż przy oknie. A raczej w, w dodatku otwartym. Rozwiane włosy, szum powietrza i walka o złapanie oddechu. Na zewnątrz ponad 27 stopni. Szybkie zakupy = litr mleka, i zarobiony grosik, tym razem to ja dostałam więcej niż musiałam zapłacić, hoho. Coraz częściej się to zdarza, być może sklepikarze i kasjerzy próbują w ten sposób pomóc spłacić moje zadłużenie? (Prywatne, publiczne, mniejsza z tym).

Szybkie porządki w 'akademikowym apartamencie', znika kurz, znika stara warstwa, stare naleciałości. (Jeszcze tylko do spowiedzi przydałoby się pójść).

Obiad, ok, naleśniki. Na dwóch patelniach jednocześnie. Uwaga, uwaga! Żaden nie został przypalony. Ani smużki dymu, choćby papierosowego.

Co, notabene, wcale nie było łatwe, kiedy tak krąży się na kilku metrach między kuchnią a komputerem, bo przypomniało się ukochany zespół z czasów gimnazjalnych (tak, tak, chodzi o... Verbę). Zaskoczyło mnie, że do tej pory pamiętam teksty ich kawałków. ;) Nie omieszkałam podesłać linka przyjaciółce z tamtych lat (Boże, jak to brzmi! Cóż, czas leci, i Ania wkrótce świętować będzie pierwszą rocznicę ślubu).

Otóż - naleśniki w idealnym stanie wylądowały (podrzucane na patelni-ach, ach!) na talerzu własnym i w lodówce siostry. W ruch poszła nawet przyprawa do pizzy i aromat waniliowy (oczywiście, nie do tego samego ciasta). Kuchnia eksperymentalna - gotować dla siebie samej ciężko, a kiedy jest już ktoś, dla kogo warto się choć trochę postarać, zawsze są eksperymenty. Jak dotąd - efekty zadowalające, choć człowiek uczy się przecież na błędach. (Przykład? Po ostatnim odgrzewaniu krokietów mam stuprocentową pewność, że czujka przeciwpożarowa nie działa. Siwy dym, czarno, a ona - nic). Ok, ok, potrafię gotować, nie przypalam ścierki, przewracając omlety na drugą stronę, ok, ok, to kwestia rozkojarzenia, ostatnio niemal zdarzyło mi się wrzucić talerz do śmieci zamiast do zmywarki (nie w akademiku, rzecz jasna). Tyle o dzisiejszej kuchni. Tak, lody na śniadanie, naleśniki na obiad, do kolacji jeszcze kawałek.

Popołudnie na Starówce. Umówiłam się z nią na - nie, nie, nie na dziewiątą, raczej na 18. Czekałam pod Kolumną Zygmunta, ćwicząc się w cierpliwości, aż tu nagle... "proszę pani... proszę usiąść, przewiozę panią". Chłopaczek z rikszą. "Nie no, coś ty, dziękuję, nie mam kasy, nie będziesz mnie tak woził!" "Zrobi mi pani reklamę". Ok, pragmatyzm przede wszystkim. Żartuję, po prostu perspektywa jazdy w rikszy po Starówce i Krakowskim Przedmieściu była zbyt pociągająca. Obezwładniająca. Zająwszy miejsce, czułam się jak księżniczka w karecie. Sukieneczka, torebeczka, nóżka na nóżkę. Bez czarnych okularów, uff. (Wybaczcie, wiem, że chronią od słońca itd., ale dla mnie są zbyt szpanerskie i noszę zwłaszcza wtedy, kiedy chcę się schować przed całym światem. Albo chociaż przed cudzymi spojrzeniami). A chłopaczek idzie równym krokiem, a metalową rączkę podtrzymuje jednym palcem. Dużo mówi, np. że kiedyś wieźli rikszą rowerową faceta przez 150 km, zarobili ponad 1200 zł, a na taksówkę z dużym bagażnikiem wydali tylko stówę. On i jego kolega. (Dobry biznes. Mogłabym wozić ludzi na bagażniku rowerem dziadka po lesie. Pasażer byłby przydatny, np. wtedy, kiedy spadł mi łańcuch, w dodatku przerwał się w jednym miejscu, i cała usmarowana wróciłam do domu. Tak, biała koszulka, jasne, świeżo obcięte dżinsowe spodenki. Oczywiście, cała 'naprawa' odbywała się na leśnej ścieżce i nie wróciłam jak ta sierotka na tarczy, a z tarczą, a dokładniej - na siodełku. Ręce wysmarowane smarem, udało mi się domyć rowerowe rączki - i tyle. Więc może lepiej, że nie było pasażera-pomocnika ani pasażera-świadka).

Poszłyśmy z Moniką na fontanny, a raczej na wzgórze nad nimi. A raczej - podwiózł nas kawałek mój rikszarz. Tak, dbajmy o szczegóły i niczego nie zatajajmy, jak sceny rozlania napoju niskoprocentowego importowanego z Meksyku na sukienkę (importowaną z 'nie wiem skąd', bo obcinam długie metki), a potem jeszcze na torebkę (handmade na warszawskich juwenaliach). Zdarza się. A że akurat mi i akurat dwa razy, jeden po drugim, to nie szkodzi. Ani nawet nie dziwi. Pogadałyśmy, poczytałyśmy wiersze - ahaś, tym razem nasze.

Po drodze mijałyśmy pana z bańkami. Przebrany był za klauna. Przypomniał mi o Bańkoterapeucie, którego poznałam jakieś dwa lata temu - starszy, siwy, dwa warkoczyki na srebrnej brodzie. Uczył mnie puszczać te wielkie bańki i mówił, że tak leczy się złamane serca. Dzisiejszy klaun (absolwent szkoły cyrkowej w Julinku i niegdysiejszy akrobata) usłyszał tylko końcówkę historyjki o Bańkoterapeucie i powiedział, że złamane serce leczy się też muzyką. Po czym podszedł i zaczął kręcić rączką maleńkiej katarynki, wygrywając tym samym nieznaną mi melodię. On też jej nie znał. Na pudełeczku były tancerki Degasa. Kupił je w Wiedniu. Pokazywał różne sztuczki, od znikających i wydłużających się sznurków po żonglowanie piłeczkami. Nie lubię klaunów, namalowanych uśmiechów ani krzykliwych ubrań... (Tyle że tych klaunów wokół mnóstwo, mimo że nie noszą peruk ani doczepianych nosów). Pan Piotr był jednak całkiem sympatyczny, choć miał ten niepokojący uśmiech mima (gdy uśmiechają się usta, a oczy pozostają puste). Monika dostała od niego serce z balona. Nie pękło. Mój niebieski kot nie wytrzymał i strzelił na Barbakanie, gdzie - zachód słońca i ... lody na kolację.

I znowu autobus. Nos w szybę i słuchawki w uszy. Późny wieczór. Nagle - kobieta z gośćcem, portierka z nowego bloku, w którym rok temu zajmowałam się dziećmi. Tak dobrze było ją zobaczyć! Ostatnio o niej myślałam, zawsze myślę o tamtych ludziach, kiedy mijam ich przystanek. (Szkoda mi tych chłopców... Nie można jednak wychowywać cudzych dzieci, wiadomo. Kiedy pracowałam tam jako opiekunka, coraz częściej odnosiłam wrażenie, że zamieniłam się rolami z ich rodzicami - że to oni są beztroskimi studentami, a ja samotną matką, w dodatku studiującą. Odnosiłam, a potem przynosiłam do akademika - zmęczenie i zniechęcenie). "Ale pani schudła! Że kolor włosów inny? A, to nie widać w tym świetle". Wyściskała mnie i życzyła wszystkiego naj-naj-najlepszego.

Ktoś zapytał ostatnio, jak wygląda mój dzień. Że żyję w schematach. Tak, każdy z nas je tworzy. Czasami są ucieczką od samego siebie, wchodzisz w rutynę i działasz jak automat, bez uczuć. To bardzo wygodne, przyznam szczerze. Nie sprawdzaj, dokąd to prowadzi. Mogę powiedzieć Ci od razu - donikąd. Wchodzisz w 'szarą strefę' i nie potrafisz z niej wyjść. Dopiero aż "coś" huknie i obudzisz się jak z głębokiego snu.

Jeśli dzisiejszy dzień należałby do schematu zachowań, po całym takim tygodniu człowiek padłby z nadmiaru wrażeń. Zdziwisz się, bo... należy. Do schematu moich własnych zachowań. Jedyna rutyna, jaką posiadam, to Rutyna w tabletkach, jakieś z witaminą C na wzmocnienie i na odporność. ;)

Po co napisałam ten tekst? Żeby zwrócić Twoją i swoją uwagę na codzienność. Drobiazgi, które ubogacają rzeczywistość. Podkolorowują dzień. W ostatnim czasie, tych pewnie już kilkunastu miesięcy, przestałam je zauważać i - w efekcie - o nich pisać. Dlatego widzę je teraz o wiele wyraźniej, rysują się jak wielkie słonie i zajmują przestrzeń całego dnia (nie, nie, wcale jej nie wypełniają!). Tak, słoń zamiast drobiazgu. Mała wskazówka - w momencie, kiedy przestajesz zauważać te małe iluminacje, znikasz. Stajesz się przezroczysty. Po prostu Cię nie ma. Weź to pod uwagę, zanim zaczniesz marnować każdą chwilę bezsensownym zamartwianiem się. Patrzeniem w ścianę. (Nawet jeśli poopklejasz je mądrymi, pozytywnymi, motywującymi hasłami). Uwierz na słowo, to nic nie daje. Pozwól się zaskoczyć. Przewieźć rikszą i chodzić z niebieskim balonem, wyglądającym jak pudel, a udającym kota. Który w dodatku pękł. Ech.

Mój sześcioletni brat zapytał tatę, kiedy będzie jutro. "Wczorajsze jutro jest dzisiejszym - dziś". Nie wiem, czy zrozumiał, pewnie nie. Za to ja - tak. I zastanawiałam się przez chwilę, o czym myślałam wczoraj. Co chciałam przełożyć na to 'jutro'. Przez długi czas próbowałam uczyć się cierpliwości. I czekania. Nauka poszła w las, nie na wszystko można czekać. Zastanawiam się, czy na cokolwiek warto czy trzeba czekać - bezczynnie. Z założonymi rękoma. Nie. Trzeba się zająć tym, co się lubi (obowiązki też się lubi, inaczej by się ich nie podjęło, nie uważasz?) i wtedy zaczną dziać się niesamowite rzeczy, od spotkań z interesującymi ludźmi począwszy.

Nie czekaj na jutro.





***

Nie musisz czytać mojego bloga, nie jest na liście książek, które warto przeczytać przed śmiercią. Skoro jednak tu zaglądasz, wczytaj się i weź coś dla siebie. Masz ode mnie prezent!


PS Bańkoterapeuta i jego zainteresowania: ŻYCIE W ŻYCIU.

https://www.youtube.com/watch?v=PPIxSFBXz9A
 https://www.facebook.com/pages/BA%C5%83KOTERAPEUTA/149717598454220?sk=info

piątek, 27 grudnia 2013

"...narodził się, by uratować mnie"

Exupery mówił, że rok nie miałby sensu, gdyby nie Boże Narodzenie.

I choć Święta mamy już za sobą, życzę Wam, by trwały one cały rok. By Maleńka Miłość rodziła się w Waszych sercach każdego dnia i rosła z każdą chwilą. 
Byście zawsze czuli się kochani i potrzebni. Nie zapominajcie, że Bóg stał się człowiekiem, by być jeszcze bliżej nas...

Cieszmy się więc, bo jest z czego. 

Ach, i nawet jeśli czujecie się samotni - On przyszedł i macha z każdej betlejemskiej szopki.

czwartek, 3 października 2013

Migotania zdania

Ona: A ten? Ooo, popatrz, jakie śliczne! Może jeśli tym razem będę miała taką, to nie zgubię!
On: I tak zgubisz, i w dodatku będzie ci jeszcze bardziej szkoda.

Nie wiem, co takiego chciała kupić ta dziewczyna w empiku, ale męska logika jest jak zawsze imponująca.

***

Analiza komparatystyczna. We wtorek byłam na zajęciach u X. W czwartek na takich samych u Y. W piątek idę do Z. Do trzech razy sztuka, nie ma dwóch bez trzeciego. Po tak wnikliwym compare, dokonany wybór z pewnością będzie trafny.

***

Metodologia badań literackich. Kącik sadystyczny, czyli nazwa stosowana przez prowadzącego na określenie najtrudniejszej partii materiału. Niektórzy, patrząc na mój tegoroczny plan zajęć, widzą w nim nie tyle kąciki, co kąty. Co więcej - polonistyczne wielokąty polonistycznych zajęć. I zacięć.

***

W przeszklonej windzie widziałyśmy jednego z wykładowców. Kiwnęłyśmy mu dzień dobry z pierwszego piętra, a on pojechał pewnie na trzecie. W ten sposób byłam dziś świadkiem wniebowzięcia (czy może raczej: wniebowstąpienia, jeśli wykluczymy mechanizm naszego sursum).

środa, 2 października 2013

Aniele Boży, Stróżu mój...

"Kolejne dni przyniosą Ci spore zmiany. By dowiedzieć się jakie, pisz SMS do wróżki o treści..."

Ale Ty nie musisz pisać do wróżki ani dostawać smsów z zapowiedziami zmian! :)

Kolejny rok studiów. Gdy zalogowałam się na moim koncie uniwersyteckiej biblioteki, zauważyłam, że zmienił się mój status: magistrant. Ach, a co to tak naprawdę znaczy, przekonuję się na korytarzach uczelni i podczas każdych kolejnych zajęć.

Wczoraj pan od seminarium powiedział, że pisanie pracy magisterskiej jest przygodą (tak, przygodą!), która ma nas wewnętrznie zmienić. Jeśli nie zmieni - nie ma sensu, bo napisaliśmy już wystarczającą ilość wypracowań i wszelakich prac na najrozmaitszych zajęciach i etapach edukacji...

Lekka jesień i nadchodzące zmiany. Jakie?... Wyglądaj cierpliwie (lub nie, dajcie spokój z tą starczą cierpliwością!) przez okno - niedługo drzewa staną w żółci i czerwieni, a ja właśnie tą czerwienią - klonowych liści - pomaluję paznokcie... Państwo wykładowcy znowu zachęcać będą do czytania lektur przy herbacie z malinami lub francuskim (czemu nie!) winie - jak gdyby studenci z reguły w tak romantyczno-idyllicznej atmosferze czytali swoje książki...

Zmiany, zmiany, panta rhei, tylko mój Anioł Stróż niezmiennie roztacza wokół mnie swoje przepotężne niebosiężne skrzydła. I dziś obchodzi swoje święto...

poniedziałek, 30 września 2013

Niebo pełne gwiazd

- Niebo pełne gwiazd.
- Gdzie?
- Na policzkach.

Krótki dialog ze sprzedawcą warzyw, wartość takiego tekstu porównywalna do ceny sprzedawanych pomidorów i jabłek. A mimo to, a jednak.

Zastanawiać się można, co powiedziałby na to Baudelaire, przechadzający się po paryskich zaułkach i szukający - zła. Nie wiem i raczej nie chciałabym tego wiedzieć.

Jutro 1 października. Nowy rok, to nic, że tylko i aż akademicki. Powakacyjne zmiany. Prowokacyjne. Spotkania, rozmowy, przedstawienia teatralne i samego siebie nowym osobom. Starzy znajomi. Zaprzyjaźnionych nie tak wiele. Zajęcia na uczelni i poza nią. Gwar i cisza.

Nie trzeba pudrować piegowatych policzków, jesień to naturalna kolej rzeczy.

I jeszcze jasne anioły fruwają nad dachami...

sobota, 31 sierpnia 2013

Sny o potędze

Jak to jest, ze bedac 1777 km od Warszawy, doskonale wiem, co dzieje sie u wiekszosci moich znajomych? Zareczyny, slub, pierwsze dziecko - na zdjeciu tatus z slicznym synkiem. Wieczory panienskie z kroliczymi uszami. Urodziny w zoo. Piwo w/na Pradze. Stale powiekszajace sie grono znajomych moich znajomych. Setki zdjec z cyklu: "wakacyjnie". Ktos poszedl na pielgrzymke, ktos inny dopiero sie wybiera. Plus fotorelacja z pielgrzymiego szlaku. Zdjecie weza zjadajacego mysz, a ktorego gryzie jej mysia przyjaciolka. Zdjecia gimnazjalistow. I studentow. Nie zapominajac o najnowszym tweecie Papieza Franciszka.

Facebook niezawodnym zrodlem informacji. I naprawde czasami trzeba go wylaczyc. Mimo ze  wiekszosc zarzeka sie, ze sluzy im to tylko do komunikacji na studiach, to potem wrzuca zdjecia swoich stop w gorach, nad morzem i wsrod zboz przed zniwami. Korzystanie z portali spolecznosciowych zabija kreatywnosc. Dlatego nie zapomnij sie wylogowac. I idz spac, sniac o poezji jutrzejszego dnia.

środa, 31 lipca 2013

See you later

Wujek byl na koncercie swojego ukochanego zespolu. Lenka tez, w dodatku widziala Dave'a bez koszulki. Ania za 2 tygodnie wychodzi za maz, Tomek zeni sie z Beatka. Krzysiek poharatal dlon, Wiktus przytlukl paluszek mlotkiem, Weronika stlukla stope o kraweznik. Krysienka miala koncert w wiezieniu. Jean spi, Antoinette konczy swoje mleko. Eugenie oglada telewizje, a Robert jest juz w paryskim apartamencie.

Slonce swieci, mimo poznej godziny, padal deszczyk, na niebie luk teczy.

A ja - zatrzymana w czasie lub nawet - poza czasem. Plany, plany, zycie z kalendarzem. Niektorzy mowia, ze jesli chcesz rozsmieszyc Boga, to powiedz Mu o swoich planach. Nie znosze tego powiedzenia, zycie nie jest igraszka w rekach bogow. A wizja boga, wybuchajacego szatanskim smiechem z ludzkiej ulomnosci, nie pasuje mi do naszego Stworcy.

Plany, taak, plany. Planowalam jechac do Francji w tym roku na - makysmalnie - niecale 4 tygodnie, powrot planowany byl w ciagu tego samego miesiaca. Plany, plany, nieplanowana zmiana - zostaje na cale lato, zahaczajac az o... 3 miesiace.

Wracam do domu na tydzien, na dwa sluby i dwa wesela. Wracam - do domu. I potem wroce - do Francji. Czy zycie sklada sie z powrotow, czy kazdy wyjazd laczy sie ze smutkiem i rozstaniem?... Nie.

Najwazniejszy powrot ze wszystkich? To powrot do siebie samego. A zeby powrocic- trzeba wyjechac, zeby sie odnalezc - trzeba sie zgubic. I szukac, i jezdzic.

Niekonczaca sie opowiesc...

piątek, 21 czerwca 2013

A on gada, gada, gada...

Kto wie, o kim mowa w nagłówku?...

O Lucjanie Rydlu, rzecz jasna jak ta dzisiejsza czerwcowa księżycowa noc, tym samym, który został przedstawiony w "Weselu" Wyspiańskiego. Tadeusz Boy Żeleński w "Plotce..." pisał, że Pan Młody uwielbiał mówić, a to jego gadulstwo, "wybitny talent rymotwórczy z usposobieniem najmniej poetycznym", zostało nawet uwiecznione w krótkim wierszyku, powstałym na warszawskim bruku podczas jednej z wizyt Rydla:

"I wciąż ta sama ballada —
Deszcz pada, pada, pada —
Rydel gada, gada, gada —
I znów ta sama ballada —
Rydel gada, gada, gada —
Deszcz pada, pada, pada —
i t. d. bez końca."

Szkoda, że my nie gadamy, wolimy siedzieć przed monitorami bez względu na porę dnia, nocy, o porze roku już nawet nie wspominając. 

Na blogu jednej z prowadzących zajęcia (z podium tegorocznych moich ulubionych) przeczytałam krótki tekst, w którym autorka pisze, że mnóstwo studentów z rozmaitymi sprawami przychodzi do wykładowców dopiero w sesji, podczas gdy w ciągu roku nie zawita pies z kulawą nogą (parafrazuję), jest smutno, wszystko obrasta kurzem i żyją z przekonaniem, że nikt ich nie lubi.

Podczas jednego z wykładów profesor mówił o - rzekomo - zniszczonym pomniku pisarki na jednym z paryskich cmentarzy. Wiedziałam, że jest w naprawdę dobrym stanie, ponieważ przypadkiem znalazłam go podczas ostatnich wakacji. Znalazłam zdjęcie tego pomnika, wysłałam wykładowcy, bardzo się ucieszył, i tak wymieniliśmy kilka maili. Myślę, że o wiele ciekawiej byłoby porozmawiać 5 minut po wykładzie, ale cóż, każdy biegnie przecież do domu, by ze swojej twierdzy wysyłać komunikaty i wirtualne uśmiechy w świat, często bez większego przekonania i pozbawione znaczenia.

Dlatego - mimo wszystko - nauczyciele mają łatwiej: jeśli tylko chcą, mogą bez problemu rozmawiać z uczniami przy każdej okazji, jeśli tylko chcą. Co innego ci akademiccy, tu wszyscy są dorośli, i studenci, i oni, a rozmowy na korytarzach, cotygodniowe przesiadywanie na dyżurach czy w ogóle kontakt z prowadzącymi poza salą wykładową może być odebrany jako co najmniej dziwny.

W tym roku miałam naprawdę świetnych wykładowców i zastanawiam się, czy zdają sobie sprawę, jak wiele mogą zmienić w studentach swoją postawą czy chociażby sposobem prowadzenia zajęć, czy ktoś im o tym kiedyś powiedział.

A często tak bardzo brakuje nam wszystkim słów, tych wypowiedzianych w najprostszy sposób. Dopiero po kilku latach udało mi się powiedzieć mojej polonistce, jak wielkim autorytetem i wzorem była dla mnie w szkole i pozostała na te wszystkie lata. 

Wypowiedzi mają moc sprawczą, życzenia pełnią funkcję performatywną. Dlatego mówimy sobie tyle dobrych słów przy każdej możliwej okazji. Dziś moja siostra kończy 20 lat, na pewno dostała całe mnóstwo życzeń, które stoją teraz w kolejce, czekając na spełnienie. A ja życzę, by były tak niecierpliwe i nie chciały zbyt długo czekać.

Słowa zmieniają rzeczywistość, nawet bez udziału naszej świadomości. Nie wierzysz? Nazwij kogoś "idiotą" i zobacz, jak zareaguje. Albo lepiej nie próbuj i uwierz, że o wiele większą moc mają słowa pozytywne. 

Spróbuj. A ja tymczasem mówię: dobranoc czy dzień dobry, co za różnica, moja intencja została wyartykułowana, szkoda tylko, że na ekranie komputera...

I tymi słowami daję Wam trochę do przemyślenia, nie mówiąc tak naprawdę wprost. "Reszta jest milczeniem", jak mawiało wielu (i jeszcze nie dotarłam, kto był pierwszy).

niedziela, 12 maja 2013

Święta racja

Kalendarz na ten tydzień - pokreślony jak rzadko kiedy. Tak, zbliża się sesja, a poza nią dochodzi milion innych spraw, których kolejność na liście priorytetów zmienia się tak szybko, że trzeba zaklejać kalendarzowe dni kolorowymi karteczkami, wprowadzającymi najnowsze aktualizacje.

Odpuście sobie. Nie można żyć cały czas na 100%. 

Święta prawda, w dodatku x3, bo zdanie wypowiedziane przez księdza w kościele podczas Mszy dla studentów. ;)

A tymczasem wszystko dokoła nas krzyczy, że zawsze trzeba jeszcze bardziej, jeszcze więcej i jeszcze...jeszcze... Jasne, Internet roi się od kursów jogi, technik relaksacyjnych i ofert cudownych weekendów w spa, ale mało kto powie ci wprost, żebyś usiadł i pograł chwilę w Fifę (czy Minecrafta, który - zdaniem mojego ciotecznego brata - rozwija kreatywność), obejrzał mecz czy pograł w piłkę z kolegami. Czy ktoś powiedział ci, żebyś odłożyła na 15 minut książki i notatki z wykładów, a pomalowała paznokcie, wyszła na spacer czy poszła do fryzjera?... Chyba nie. Więc ja ci to teraz mówię, i to całkiem serio.

Gdy jesteśmy dziećmi, a potem nastolatkami, rodzice czy inni dorośli zapędzają nas do najróżniejszych obowiązków: "ucz się", "posprzątaj pokój", "pozmywaj naczynia", "nie siedź tak"... Słowem - zawsze znajdą nam jakieś zajęcie. W pewnym momencie dorastamy, albo przynajmniej jesteśmy samodzielni na tyle, by wyprowadzić się z rodzinnego domu (nawet jeśli tylko częściowo). I świetnie, ma to swoje plusy, ale minusy też. Nawet nie zauważamy, że sami wpędzamy się w ten kierat przeróżnych obowiązków, biegamy między pracą a uczelnią, a marzenia gubimy gdzieś po drodze czy zostawiamy w mieszkaniu, bo ciężko upchać je w zatłoczonym tramwaju...

Zapominamy, że czasami można - trzeba! - na chwilę odetchnąć. Zatrzymać się. Odpuścić. Na chwilę wyłączyć. Egzaminów będzie dużo, projektów w pracy też. Ale życie jest jedno. 

I nie będę przebijać tej bańki hasłami w stylu: "nie wszystko można odpuścić", "trzeba być rozsądnym", "trzeba..." blablabla, to wie każdy. Zamiast tego po raz kolejny tego wieczoru przytaknę ochoczo: tak, Księże, masz rację. Świętą rację.

Zatem: drodzy "dorośli", pozwólmy sobie czasem odpuścić. Kochane dzieci, droga młodzieży - do lekcji marsz! ;)



piątek, 10 maja 2013

Będziemy na blogu!

- Czytam Twojego bloga. (...) A co u Ciebie, co w Twoim życiu?

Cieszę się, że mojego życia i wszystkich jego zagmatwań, zawirowań czy nawet linii prostych nie można odczytać z tego bloga. Fikcja literacka?... Nie, to tylko subiektywna interpretacja zdarzeń, których jestem świadkiem lub uczestnikiem. Subiektywna, bo takie jest moje spojrzenie, mimo że już od małego uczono nas, jak mamy patrzeć, a nawet więcej, co mamy widzieć...

(Podczas bilansów kilkulatka, każe się dzieciom stanąć w pewnej odległości i z zasłoniętym jednym okiem mówić o czarnych obrazkach, wydrukowanych na planszy. Badanie ostrości wzroku jak każde inne, w wersji zaawansowanej - z literkami. Każdy z nas przez to przechodził. "A to na samym dole?" - pyta pielęgniarka. "Dwie skrzyżowane szpady" - odpowiadam mała ja. "Nieee, to samolot".   No cóż, w główce tej kilkuletniej dziewczynki więcej było rycerzy i książąt z mieczami niż środków transportu. Nawiasem mówiąc, nie jestem pewna, czy aby na pewno tak wiele się od tamtej pory zmieniło).

- To X., wiesz, to ona pisze tego igrekowego bloga. A to mój chłopak.

Ciekawe, że istnienie tej przestrzeni, w której i dla której publikuję czasem jakiś tekst, wpływa na postrzeganie mojej osoby, odbiór czy kreowanie tożsamości - zwłaszcza przez osoby, które znają mnie (tylko) fizycznie (niekoniecznie psychicznie). 

- Co najbardziej lubisz robić?
- Pisać.
- Co piszesz?
- Licencjat. Pracę roczną. Konspekty lekcji u gimnazjalistów. Bloga. Opowiadania. Miniaturki, to znaczy takie obrazki prozą poetycką...

Wczorajszy koncert Przyjaciółki nadal odbija się echem w mojej głowie. Melodyjny wokal, rytm muzyki, brawa i okrzyki publiczności. Morze słów przed i po koncercie. Nowi znajomi, nocna przejażdżka tramwajem. I...:

- O czym jest Twój blog?
- O poszukiwaniu inspiracji. Każdy z nas jej potrzebuje. A kiedy uda mi się ją znaleźć, to właśnie o tym piszę, przekazuję ją dalej, by poszła w świat i pojawiła się też w czyimś życiu.
- Aaaa, rozumiem. To tak, jak siedzisz przy oknie, jesz kebaba i w pewnym momencie zauważasz wysoko na jednym z dachów żółtą antenę satelitarną z namalowaną buźką i czarnymi oczkami? O tym piszesz?

O czym piszę?... To Wy mi odpowiedzcie. Choć nie piszecie komentarzy, wiem, że tu jesteście i zaglądacie. Nie przywiązuję dużej wagi do liczby wyświetleń ani statystyk, ale widzę, że nie jest to sama sztuka dla sztuki, l'art pour l'art. 

Nie, nie będziecie na moim blogu. Wy już tu jesteście.

I mam nadzieję, że znajdujecie tu cokolwiek dla siebie.

_____