wtorek, 22 lipca 2014

Spektakularny spektakl - premiera!

Korepetycje z francuskiego. Uczeń - lat 16. Po skończonej lekcji spóźniłam się na autobus, następny dopiero za pół godziny. Pociąg też. W zasadzie wystarczyłoby tylko podbiec i już, może udałoby się zdążyć. Mam jednak serdecznie dosyć życia w pośpiechu, dlatego usiadłam z ogromną porcją granatowo-arbuzowych lodów (jedliście kiedyś takie? Ja - nie, i tym rozpoczął się dzisiejszy Dzień Pierwszych Razów). Dwudziestominutowa 'podróż', miejsce stojące, tuż przy oknie. A raczej w, w dodatku otwartym. Rozwiane włosy, szum powietrza i walka o złapanie oddechu. Na zewnątrz ponad 27 stopni. Szybkie zakupy = litr mleka, i zarobiony grosik, tym razem to ja dostałam więcej niż musiałam zapłacić, hoho. Coraz częściej się to zdarza, być może sklepikarze i kasjerzy próbują w ten sposób pomóc spłacić moje zadłużenie? (Prywatne, publiczne, mniejsza z tym).

Szybkie porządki w 'akademikowym apartamencie', znika kurz, znika stara warstwa, stare naleciałości. (Jeszcze tylko do spowiedzi przydałoby się pójść).

Obiad, ok, naleśniki. Na dwóch patelniach jednocześnie. Uwaga, uwaga! Żaden nie został przypalony. Ani smużki dymu, choćby papierosowego.

Co, notabene, wcale nie było łatwe, kiedy tak krąży się na kilku metrach między kuchnią a komputerem, bo przypomniało się ukochany zespół z czasów gimnazjalnych (tak, tak, chodzi o... Verbę). Zaskoczyło mnie, że do tej pory pamiętam teksty ich kawałków. ;) Nie omieszkałam podesłać linka przyjaciółce z tamtych lat (Boże, jak to brzmi! Cóż, czas leci, i Ania wkrótce świętować będzie pierwszą rocznicę ślubu).

Otóż - naleśniki w idealnym stanie wylądowały (podrzucane na patelni-ach, ach!) na talerzu własnym i w lodówce siostry. W ruch poszła nawet przyprawa do pizzy i aromat waniliowy (oczywiście, nie do tego samego ciasta). Kuchnia eksperymentalna - gotować dla siebie samej ciężko, a kiedy jest już ktoś, dla kogo warto się choć trochę postarać, zawsze są eksperymenty. Jak dotąd - efekty zadowalające, choć człowiek uczy się przecież na błędach. (Przykład? Po ostatnim odgrzewaniu krokietów mam stuprocentową pewność, że czujka przeciwpożarowa nie działa. Siwy dym, czarno, a ona - nic). Ok, ok, potrafię gotować, nie przypalam ścierki, przewracając omlety na drugą stronę, ok, ok, to kwestia rozkojarzenia, ostatnio niemal zdarzyło mi się wrzucić talerz do śmieci zamiast do zmywarki (nie w akademiku, rzecz jasna). Tyle o dzisiejszej kuchni. Tak, lody na śniadanie, naleśniki na obiad, do kolacji jeszcze kawałek.

Popołudnie na Starówce. Umówiłam się z nią na - nie, nie, nie na dziewiątą, raczej na 18. Czekałam pod Kolumną Zygmunta, ćwicząc się w cierpliwości, aż tu nagle... "proszę pani... proszę usiąść, przewiozę panią". Chłopaczek z rikszą. "Nie no, coś ty, dziękuję, nie mam kasy, nie będziesz mnie tak woził!" "Zrobi mi pani reklamę". Ok, pragmatyzm przede wszystkim. Żartuję, po prostu perspektywa jazdy w rikszy po Starówce i Krakowskim Przedmieściu była zbyt pociągająca. Obezwładniająca. Zająwszy miejsce, czułam się jak księżniczka w karecie. Sukieneczka, torebeczka, nóżka na nóżkę. Bez czarnych okularów, uff. (Wybaczcie, wiem, że chronią od słońca itd., ale dla mnie są zbyt szpanerskie i noszę zwłaszcza wtedy, kiedy chcę się schować przed całym światem. Albo chociaż przed cudzymi spojrzeniami). A chłopaczek idzie równym krokiem, a metalową rączkę podtrzymuje jednym palcem. Dużo mówi, np. że kiedyś wieźli rikszą rowerową faceta przez 150 km, zarobili ponad 1200 zł, a na taksówkę z dużym bagażnikiem wydali tylko stówę. On i jego kolega. (Dobry biznes. Mogłabym wozić ludzi na bagażniku rowerem dziadka po lesie. Pasażer byłby przydatny, np. wtedy, kiedy spadł mi łańcuch, w dodatku przerwał się w jednym miejscu, i cała usmarowana wróciłam do domu. Tak, biała koszulka, jasne, świeżo obcięte dżinsowe spodenki. Oczywiście, cała 'naprawa' odbywała się na leśnej ścieżce i nie wróciłam jak ta sierotka na tarczy, a z tarczą, a dokładniej - na siodełku. Ręce wysmarowane smarem, udało mi się domyć rowerowe rączki - i tyle. Więc może lepiej, że nie było pasażera-pomocnika ani pasażera-świadka).

Poszłyśmy z Moniką na fontanny, a raczej na wzgórze nad nimi. A raczej - podwiózł nas kawałek mój rikszarz. Tak, dbajmy o szczegóły i niczego nie zatajajmy, jak sceny rozlania napoju niskoprocentowego importowanego z Meksyku na sukienkę (importowaną z 'nie wiem skąd', bo obcinam długie metki), a potem jeszcze na torebkę (handmade na warszawskich juwenaliach). Zdarza się. A że akurat mi i akurat dwa razy, jeden po drugim, to nie szkodzi. Ani nawet nie dziwi. Pogadałyśmy, poczytałyśmy wiersze - ahaś, tym razem nasze.

Po drodze mijałyśmy pana z bańkami. Przebrany był za klauna. Przypomniał mi o Bańkoterapeucie, którego poznałam jakieś dwa lata temu - starszy, siwy, dwa warkoczyki na srebrnej brodzie. Uczył mnie puszczać te wielkie bańki i mówił, że tak leczy się złamane serca. Dzisiejszy klaun (absolwent szkoły cyrkowej w Julinku i niegdysiejszy akrobata) usłyszał tylko końcówkę historyjki o Bańkoterapeucie i powiedział, że złamane serce leczy się też muzyką. Po czym podszedł i zaczął kręcić rączką maleńkiej katarynki, wygrywając tym samym nieznaną mi melodię. On też jej nie znał. Na pudełeczku były tancerki Degasa. Kupił je w Wiedniu. Pokazywał różne sztuczki, od znikających i wydłużających się sznurków po żonglowanie piłeczkami. Nie lubię klaunów, namalowanych uśmiechów ani krzykliwych ubrań... (Tyle że tych klaunów wokół mnóstwo, mimo że nie noszą peruk ani doczepianych nosów). Pan Piotr był jednak całkiem sympatyczny, choć miał ten niepokojący uśmiech mima (gdy uśmiechają się usta, a oczy pozostają puste). Monika dostała od niego serce z balona. Nie pękło. Mój niebieski kot nie wytrzymał i strzelił na Barbakanie, gdzie - zachód słońca i ... lody na kolację.

I znowu autobus. Nos w szybę i słuchawki w uszy. Późny wieczór. Nagle - kobieta z gośćcem, portierka z nowego bloku, w którym rok temu zajmowałam się dziećmi. Tak dobrze było ją zobaczyć! Ostatnio o niej myślałam, zawsze myślę o tamtych ludziach, kiedy mijam ich przystanek. (Szkoda mi tych chłopców... Nie można jednak wychowywać cudzych dzieci, wiadomo. Kiedy pracowałam tam jako opiekunka, coraz częściej odnosiłam wrażenie, że zamieniłam się rolami z ich rodzicami - że to oni są beztroskimi studentami, a ja samotną matką, w dodatku studiującą. Odnosiłam, a potem przynosiłam do akademika - zmęczenie i zniechęcenie). "Ale pani schudła! Że kolor włosów inny? A, to nie widać w tym świetle". Wyściskała mnie i życzyła wszystkiego naj-naj-najlepszego.

Ktoś zapytał ostatnio, jak wygląda mój dzień. Że żyję w schematach. Tak, każdy z nas je tworzy. Czasami są ucieczką od samego siebie, wchodzisz w rutynę i działasz jak automat, bez uczuć. To bardzo wygodne, przyznam szczerze. Nie sprawdzaj, dokąd to prowadzi. Mogę powiedzieć Ci od razu - donikąd. Wchodzisz w 'szarą strefę' i nie potrafisz z niej wyjść. Dopiero aż "coś" huknie i obudzisz się jak z głębokiego snu.

Jeśli dzisiejszy dzień należałby do schematu zachowań, po całym takim tygodniu człowiek padłby z nadmiaru wrażeń. Zdziwisz się, bo... należy. Do schematu moich własnych zachowań. Jedyna rutyna, jaką posiadam, to Rutyna w tabletkach, jakieś z witaminą C na wzmocnienie i na odporność. ;)

Po co napisałam ten tekst? Żeby zwrócić Twoją i swoją uwagę na codzienność. Drobiazgi, które ubogacają rzeczywistość. Podkolorowują dzień. W ostatnim czasie, tych pewnie już kilkunastu miesięcy, przestałam je zauważać i - w efekcie - o nich pisać. Dlatego widzę je teraz o wiele wyraźniej, rysują się jak wielkie słonie i zajmują przestrzeń całego dnia (nie, nie, wcale jej nie wypełniają!). Tak, słoń zamiast drobiazgu. Mała wskazówka - w momencie, kiedy przestajesz zauważać te małe iluminacje, znikasz. Stajesz się przezroczysty. Po prostu Cię nie ma. Weź to pod uwagę, zanim zaczniesz marnować każdą chwilę bezsensownym zamartwianiem się. Patrzeniem w ścianę. (Nawet jeśli poopklejasz je mądrymi, pozytywnymi, motywującymi hasłami). Uwierz na słowo, to nic nie daje. Pozwól się zaskoczyć. Przewieźć rikszą i chodzić z niebieskim balonem, wyglądającym jak pudel, a udającym kota. Który w dodatku pękł. Ech.

Mój sześcioletni brat zapytał tatę, kiedy będzie jutro. "Wczorajsze jutro jest dzisiejszym - dziś". Nie wiem, czy zrozumiał, pewnie nie. Za to ja - tak. I zastanawiałam się przez chwilę, o czym myślałam wczoraj. Co chciałam przełożyć na to 'jutro'. Przez długi czas próbowałam uczyć się cierpliwości. I czekania. Nauka poszła w las, nie na wszystko można czekać. Zastanawiam się, czy na cokolwiek warto czy trzeba czekać - bezczynnie. Z założonymi rękoma. Nie. Trzeba się zająć tym, co się lubi (obowiązki też się lubi, inaczej by się ich nie podjęło, nie uważasz?) i wtedy zaczną dziać się niesamowite rzeczy, od spotkań z interesującymi ludźmi począwszy.

Nie czekaj na jutro.





***

Nie musisz czytać mojego bloga, nie jest na liście książek, które warto przeczytać przed śmiercią. Skoro jednak tu zaglądasz, wczytaj się i weź coś dla siebie. Masz ode mnie prezent!


PS Bańkoterapeuta i jego zainteresowania: ŻYCIE W ŻYCIU.

https://www.youtube.com/watch?v=PPIxSFBXz9A
 https://www.facebook.com/pages/BA%C5%83KOTERAPEUTA/149717598454220?sk=info

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz