wtorek, 6 listopada 2012

Zagubione dziecko

Dawno, niedawno, daleko, niedaleko, w chatce na skraju lasu, żyła sobie mała dziewczynka. Chodziła do podstawówki, miała same dobre oceny, potem gimnazjum, liceum i wreszcie wylądowała na studiach, gdzie z dala od opiekuńczych skrzydeł rodziców, powoli zaczęła budować własne życie.

Za jedno ze swoich haseł przewodnich uznała żołnierską samodyscyplinę: codzienne wstawanie o tej samej godzinie, co do minuty, bez ustawiania drzemki w telefonie, codziennie to samo śniadanie, zamykanie mieszkania na klucz mniej więcej o tej samej porze. Bez względu na wszystko. Stawiała sobie wymagania nawet wtedy, gdy otoczenie niczego od niej nie oczekiwało.

Pytanie: jak długo tak można?...
Odpowiedź: długo...

Ale pewnego dnia zabrakło jej sił. Zobaczyła, że kolorowa bańka, w której żyła, prysła, a świat przestał być tak wielobarwny. Zaczęła kwestionować swoje ideały, a najważniejsze zasady, którymi żyła, straciły na wartości. Świat okazał się złym, w którym matki zabijają swoje dzieci, nie tylko te nienarodzone. Gdzie w telewizyjnym potoku reklam pojawiła się ta z końcem świata, wybuchającą kulą ziemską i datą, na którą wszyscy będą spoglądać już za kilka tygodni. Nadzieja zaczęła umierać wraz z napotkanym kolejnym bezmyślnym człowiekiem. Czuła się jak mrówka rzucona na szyny, która nie może zrobić nic w obliczu pędzącego pociągu.

Zabrakło jej sił, ale potrafiła je odnaleźć. W przerwie między wykładami na uczelni poszła tam, gdzie jeszcze bije serce Chopina. Minęła kolumnę, kamienna posadzka głuchym echem odbijała stukot obcasów. Wreszcie nasza dziewczynka, a w zasadzie już: dziewczyna, przyklękła i przez chwilę patrzyła w mały, biały punkt. Czuła, jak jej zmarznięte serce napełnia się tak dobrze znanym światełkiem. Nadzieja wróciła.

Coś się zmieniło? Nie, świat nadal jest zimny i szary, a ludzie ranią i zawodzą. Ale nasza dziewczynka znowu ma nadzieję, która ogrzewa ją jasnym płomieniem.

Potem poszła do kawiarenki, usiadła z przyjaciółką, zamówiła cynamonową czekoladę i wielkie karmelowe ciacho.

Kiedy wróciła do domu po ostatnim wykładzie, na którym przespała kilkanaście dobrych minut, nie zrobiła żadnej z zaplanowanych rzeczy, wykreślając pieczołowicie kolejne punkty ze swojego kalendarza. Zamknęła pożółkłe strony starej książki. Bolała ją głowa. Położyła się na łóżku, okryła ciepłym kocem. Zasnęła. Kolejno wracały jej współlokatorki, proponowały herbaty, kawy, tabletki, siedziały przy zgaszonym świetle, chodziły na palcach, a wszystko tylko po to, by jej nie obudzić. Jak ciche anioły. Po trzech godzinach zmartwychwstała. Poszła do sąsiadów, gdzie dostała od chłopaków ogrooomne krówkowe lody i szarlotkę.

Teraz już ma nie tyle światełko, co promienieje i może przekazywać je dalej. Życie znowu jest piękne, nabrało czerwonych rumieńców.

Każdy z nas ma w sobie takie wewnętrzne dziecko, którym trzeba się zaopiekować. Nie można być dla siebie najsurowszym rodzicem, pilnującym przestrzegania wszystkich zasad i wprowadzającym żołnierską dyscyplinę. Czasami trzeba sobie zwyczajnie odpuścić, zrobić urlop, nawet jeśli tylko kilkugodzinny, listopadowy. Odetchnąć, przecież tlen jest tak niezbędny do życia. Choć czasami trzeba zwyczajnie zmienić powietrze lub nieco przewietrzyć. Wyrzucić zasuszone kwiaty.

Może i świat jest zły, ale mamy w sobie dobroć, którą można przekazać dalej. Każdy z nas ma w swoich dłoniach świeczkę, która czasem może zgasnąć. Tylko niektórzy są naprawdę silni, mają w dłoniach zapałki i potrafią nie tylko rozpalić swoje światło, ale jeszcze innych. Większość może tylko podawać je dalej, a gdy małe światełko zgaśnie, odpalić je od kogoś innego. Nikt nie jest samotną latarnią...