niedziela, 16 grudnia 2012

Labirynty zimowych nocy

W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów, gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z trudem przywoływane przez krótki świt do opamiętania...

Taksówka z zawrotną prędkością mija kolejne światła. Zawrotną? A może wcale nie, i po prostu w takim stanie psychofizycznego półsnu każda prędkość wydaje się zawrotna? Czerwone, pomarańczowe, zielone, zmieniające się jak kameleon... Wreszcie rusza. Migotanie świateł, spotęgowane migotanie w głowie. Mokry asfalt odbija kolejne mrugnięcia. A obklejona na kolorowo taksówka mknie, kierowca trzyma kurczowo kierownicę, jak gdyby chciał wymusić na niej coś jeszcze więcej niż posłuszeństwo kół na kolejnych łukach.

Mijamy rondo, tak, proszę na nim zawrócić, cholera, nie tutaj, kierowca cofa, wiem, przepraszam pana, wprowadziłam pana w błąd, trzeba zawrócić trochę dalej, jestem jeszcze słabym kierowcą. Facet uśmiecha się jednym kącikiem ust, ach, te kobiety za kierownicą, pewnie myśli, jestem o tym przekonana. Nie, wszystko uregulowane, nie trzeba już płacić.

Wreszcie wysiadam, lekki podmuch chłodnego powietrza przyjemnie chłodzi rozgrzane czoło, oddycham głęboko i wreszcie namacalnie rozumiem, co Schulz miał na myśli mówiąc o labiryntach zimowych nocy.

Grudniowe światło warszawskiej nocy wyolbrzymia wszystkie kształty. Znana tak dobrze ulica nagle staje się szeroka jak rzeka, leniwie tocząca swoje wody, a to z powodu braku przejeżdżających samochodów. Jeśli już jakiś się pojawia, bardziej przypomina samotnego rekina niż ławicę małych rybek. Rekin w rzece? Ach, te zimowe noce... Można zgubić się w tych nocnych labiryntach, choć podwórko przed kremową kamienicą z numerem 194 wyolbrzymiało niezmiernie, wygląda jak morze, szukam linii horyzontu na tym śnieżnym widnokręgu. Z niedowierzaniem rozglądam się dokoła, to na pewno tu mieszkam? Taksówkarz się pomylił? Skąd ta przestrzeń? Niebo zawieszone wysoko ponad moją głową, wydaje się tak ogromne, w niczym nie przypomina tego widzianego kilkanaście godzin wcześniej, ciężkiego, spadającego na ziemię i głowy przechodniów w postaci ostrych igiełek lodu, przenikającego przez wszystkie warstwy ubrania, do głębi ludzkiego jestestwa.

Wszystko wokół wyolbrzymiało, kształty rozlały się i chciwie zajmują otwartą przestrzeń, a może to ja zmieniłam się w coś małego, drobnego i kruchego, jak lód na stawie w Parku Skaryszewskim?...

Wisła mruga zamarzniętymi oczkami.

Labirynty zimowych nocy...

1 komentarz:

  1. Ta historia jakoś wyjątkowo pasuje do mojego nastroju, i do tego co za oknem....

    OdpowiedzUsuń